grudnia 20, 2018

Moje paletki cieni.

   Grudzień to taki trochę kiepski czas na blogowanie, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Z jednej strony pochłaniają mnie przygotowania do świąt, z drugiej strony ciągle walczę z nawracającym przeziębieniem/grypą/cholera wie, czym. 
  Ostatnio przypomniałam też sobie, że w sumie lubiłam bawić się kiedyś w pierdółki rękodzielnicze, więc efektem są pomalowane trzy porcelanowe kubki (niestety zobaczycie tylko dwa, bo trzeci jest prezentem i niby wiem, że mój partner bloga nie czytuje, ale cuda się zdarzają, a nie chcę, by widział kubek przed czasem) i zrobiony praktycznie od nowa świecznik, bo kiedy go kupiłam na wyprzedaży w tamtym roku, to w zasadzie jedyną całą rzeczą był pojemnik na świeczkę - reszta się rozpadła. 
  Rzadko kiedy piszę o kolorówce, ale dzisiaj przejrzałam sobie swoje paletki cieni i pomyślałam, że w sumie czemu nie....
   Właściwie będę bardzo monotematyczna. W mojej kolekcji nie ma żadnych drogich paletek, z tej prostej przyczyny, że szkoda mi na nie kasy - idzie ona z reguły na pielęgnację. I tu trochę paradoks - szkoda mi wydać stówę na paletkę, ale na krem Innisfree to już nie 😹
Większość palet to czekoladki Makeup Revolution - kolorystyka w pełni mi odpowiada, jakość też. A skoro tak- to po co przepłacać?
     Ale pierwsza paletka o której napiszę to SLEEK i-Divine "Garden of Eden". Kupiona jeszcze w czasach, kiedy o Sleeku huczał cały YT, a paletki były marzeniem wielu maniaczek kosmetycznych. Wypróbowana - potem bardzo długi czas leżała w zapomnieniu, bo przyszła moda na czekoladki,
której uległam. Jednak teraz jestem zmęczona jednostajnością kolorystyczną w paletkach, a o tej właśnie sobie przypomniałam, porządkując w końcu kolorówkę. I zastanawiam się, jak mogłam zapomnieć. Paletka jest bardzo cienka, po złożeniu ma niecały centymetr grubości. W środku wygodne lusterko, a kolory, to coś, czego szukam w obecnych zestawieniach - a tego po prostu nie ma. Garden of Eden ma dwanaście kolorów, z czego trzy to maty, a pozostałe są w mniejszym lub większym stopniu błyszczące. Kolorystykę otwiera miedziano-złoty, potem są cztery odcienie fioletu o różnej jasności, do tego ostatni jest matowy, ciepły matowy brąz, a niżej brąz bardziej zbliżony do odcienia kawy z mlekiem, zawierający złoty brokat, limonkowy mat, trzy odcienie błyszczącej zieleni i ciemna, matowa butelkowa zieleń. Muszę przyznać, że uwielbiam tę paletkę, właśnie ze względu na kolorystykę. Pracuje się z nią też bardzo wygodnie, cienie blendują się bardzo dobrze, ładnie się łączą, osyp jest niewielki i utrzymują się na powiekach bez problemu. Do tego paletka ma delikatny zapach, który kojarzy mi się z męskimi perfumami. 
   Kolejne to wspomniane już czekoladki MUR. Nie wszystkie, bo też nie każda mi pasuje, ale te cztery spełniają całkowicie moje kolorystyczne wymogi.
Pierwszą, która do mnie trafiła była Chocolate Vice - zresztą to widać po zużyciu beżowego cienia. To paletka łącząca w sobie brązy, beże, złoto, a nawet morelę i czerwień. Kolorem dopełniającym jest czerń. Paletka jest samowystarczalna, można nią w zupełności zrobić lekki, ale i mocny makijaż, chociaż przeważają nasycone kolory. Zapach czekolady już jest prawie niewyczuwalny, ale nadal świetnie mi się z nią pracuje.
Od prawej: Chocolate Vice, Chocolate and Peaches, Mint Chocolate
Kolejną jest Chocolate and Peaches. Tą kupiłam, kiedy zainteresował mnie znacznie lżejszy makijaż Koreanek. Mocne, instagramowe makijaże zaczęły mnie trochę męczyć, poza tym im człowiek starszy, tym lepiej jednak wygląda w lżejszych kolorkach. To też zbiór beży i brązów, ale znacznie jaśniejszych i delikatniejszych od poprzedniczki. Dodatkiem są trzy kolorki o brzoskwiniowo-różowych tonach, lekka zieleń, czerń i czarny z zielonym połyskiem. Zdaje mi się, że kiedyś pachniała też czekoladą i brzoskwinią - teraz został już tylko dziwnie chemiczny zapach, który jednak mi nie przeszkadza.
Mint Chocolate - och, tą musiałam mieć! Zarówno przez wzgląd na trzy zielenie, żółcie, ale i brązy i czerwień. Trochę szkoda, że nie ma tu odcienia kończącego, najciemniejszym z nich jest chłodny brąz. Ciekawostką jest za to kolor a'la duochrome - niby brąz, ale zmieniający się pod innym kątem patrzenia na niebieskawo-zielony.
No i Violet. Wygląd wewnętrzny nieco uległ zmianie - osobiście mi brakuje nieco dwóch dłuższych cieni, które były bazowe. Paletka z założenia miała być głównie fioletowa i fioletów jest sporo, jest też nasycony róż, czerwień, ale są i brązy, oraz beż. Osobiście wywaliłabym ze dwa cienie, np Vitalize i Vaudeville, albo Idolize i dałabym jeszcze więcej fioletów, ale to takie moje widzi mi się.
Kolejna paletka z MUR to New Trals vs Neutrals. Kolorystycznie łączy Chocolate and Peaches razem z One Milion (o której za chwilę), jakościowo nie odbiega od czekoladek. 
One Milion jest nieco inna niż reszta. Przede wszystkim mniejsza, ma tylko osiem cieni, ale sprawiających wrażenie luksusu. Jest raczej do wieczorowych makijaży, raczej też trzeba ją wspomagać innymi paletkami, bo nie ma cienia bazowego, ani kończącego. Za to ma piękny szampański, stare złoto, miedź, zgaszony róż, ciekawą, wibrującą czerwień, głęboki burgund przechodzący w fiolet (tego odcienia brakuje mi w Violet), intensywnie błyszczący brąz i matowy, ciepły brąz, będący w zasadzie połączeniem z sieną paloną.
 I 💗 Makeup jest w zasadzie marką - córką MUR, a jej paletkę You're Gorgeus kupiłam za grosz przy jakiejś promocji. Zawiera 32 cienie i jest tu sporo beży, złota i brązów, ale też różnych odcieni szarego i czarnego. Mimo to rzadko jej używam, bo jakością nie powala. Nie jest zła, ale jednak czekoladki są lepsze.
No i Mermaids Forever. Co mnie podkusiło, żeby ją kupić, to do tej pory nie mam pojęcia. Chyba chciałam wyjść poza strefę brązów i beży, efekt jest jednak taki, że prawie w ogóle jej nie używam. Jakie ma kolory - widzicie sami. Większość z nich jest chłodna, co kompletnie mi nie pasuje, a jakość jest chyba najgorsza ze wszystkich, jakie mam. Mam wrażenie, że cienie są suche, pigmentacja jest bardzo nierówna, średnio się łączą, robią plamy, a makijaż jakoś trzyma się krócej niż zwykle. Kompletnie mi nie podchodzą.
 Ostatnia w opisie będzie mini paletka cieni Mystik Warsaw z drogerii Kontigo - jest to paletka z serii "Zrób to sam". W sensie kupujesz pustą kasetkę i uzupełniasz cieniami. Moje wpisały się w makijaż koreański (skomponowałam ją jeszcze zanim kupiłam Chocolate and Peaches), więc w środku znalazł się cień: bazowy Angel Light, wypełniający Coral Dusk i błyszczący Ivory Light. Do szybkich, lekkich, dziennych makijaży paletka jest niezawodna, bo cienie Mystik Warsaw mają naprawdę świetną jakość.

Tak właśnie przedstawia się zbiór moich paletek. Podejrzewam, że z wieloma z nich już się spotkaliście. Pochwalcie się w komentarzach 😺

Brak komentarzy: